sobota, 8 lutego 2014

30. I żyli długo i szczęśliwie w Huntington Beach.

Zbliżał się czerwiec 2006 roku.
  Przygotowania do ślubu trwały na tyle długo, by Lauren doszła już zupełnie do siebie, po operacji, torbiel okazał się łagodny, ale trzeba go było usunąć operacyjnie. Właśnie były w salonie sukien ślubnych na ostatnich przymiarkach, jeszcze 3 tygodnie i miał być ten wielki dzień. Zacky opiekował się malcem, w sumie to pomagał młodemu tacie, który był teraz w domu sekretarką. Co chwile musiał potwierdzać, coraz to większą pierdołę. Po 40 telefonie, wyłączył go, poszedł więc do salonu, gdzie Zacky bawił się w najlepsze.

- Wiesz co?

- Do twarzy mi z dzieckiem?

- Tak, ale nie moim... tak na ciebie patrze, muszę ci powiedzieć, że nie jesteś wcale większy od niego. - Zacky miał żądze mordu w oczach.

- Gdyby małego tu nie było, to bym ci spuścił łomot...

- No dawaj, maluszku.

- Dziecko nie powinno patrzeć na śmierć własnego ojca!

- Uuuu groźny! Chcesz piwa?

- Pewnie, pingwinie.

- Co?! O nie! … wysłała ci to zdjęcie?!

- Nie tylko mi! - zaczął się niemiłosiernie śmiać, potem udawał że chodzi jak pingwin - Co ona ma w sobie, że ubrałeś dla niej frak, wygadałeś jak idiota. - siedział na ziemi i płakał ze śmiechu. Kto by pomyślał, że takiego twardziela jak ty, zmieni taka niepozorna blondyneczka.

- Ja ją zabije. - po tych słowach spojrzał na Zacka, potem na Kevina, który też nie ukrywał rozbawienia mężczyzną tarzającym się po ziemi, sam zaczął się śmiać. - Tak Kevin, ponabijaj się, masz racje. - rozległ się dzwonek do drzwi – JEDZENIE! - otworzył – o!

- Nogi z tyłka ci wyrwę kochanie od 8 rano mówię ci żebyście sobie odgrzali obiad, który zrobiłam, ale nie... po co, będzie się marnować. Ja nie rozumiem, w ogóle nie doceniasz tego że się staram – monolog trwał, Lauren, Matt i Zacky stali jak słupy soli i patrzyli na nią, wreszcie po wyczerpujących kilku minutach mówienia popatrzyła się na nich - O co chodzi?

- Też się ciesze, że cię widzę. - powiedział Shadows, otworzył lodówkę i wyciągał obiad do odgrzania.

- Tak masz racje wyrzuć to...

- Chciałem odgrzać - był przerażony...

- Ale wyrzuć bo i tak się skisło – Hannah się śmiała, Lauren też, Zack już płakał ze śmiechu...

- Kurwa! Ja myślałem że ty oszalałaś... i już się zastanawiałem co ja najlepszego narobiłem, oświadczając się tobie.

- Dziękuje! - dała mu buziaka w policzek. Dzwonek do drzwi, poszła je otworzyć, odebrała pizze i podała chłopakom - my idziemy na górę, zajmiemy się Kevinem.

- Nie zjecie z nami? - spytał Baker wpychając sobie kawałek pizzy do ust.

- Ty musisz dużo jeść żeby urosnąć - zadrwił z niego Matt

- W takim razie, zabieram całą, tobie już niczego nie brakuje. - porwał pizze i uciekł do ogrodu.

  Wesołe popołudnie, potem wieczór, do domu zjechali się znajomi, było grillowanie, rozmowy, piwko.  Po tym spotkaniu, nastały dwa tygodnie odpoczynku i wzmożonych przygotowań do ślubu .

  Słońce bezlitośnie wdzierało się do sypialni, dziwnie było się obudzić przez słońce, nie przez płacz małego.
Zaraz musieli się zbierać, bo rozpoczną się przygotowania do ślubu. Oboje szykowali się w domu, ślub miał się odbyć na plaży, kawałek od centrum i publicznych plaż.

- Boisz się?

- A ty nie? Boje się, cholernie, mam być twoją żoną. - Wtuliła się w niego.

- A ja twoim mężem... damy rade, zobaczysz.

- Matt, ale będzie już między nami dobrze, nie spieprzymy tego prawda?!

- Nie kochanie... ja już nigdy cię nie zdradzę, zbyt wiele mi dałaś, zbyt mocno cię kocham.- wytarł jej łezki i pocałował u usta - muszę się zbierać, chłopcy pewnie już czekają u rodziców, twoi kiedy wpadną?

- Nie wiem, na razie są w hotelu, z niego chyba przyjadą zresztą gości na miejsce. Zaraz ma być Lauren, potem reszta dziewczyn. Będę płakać.

- Ja też.

-Ty nie płaczesz. Zadzwonisz do swojej mamy i zapytasz jak się ma Kevin?

- Dobrze – jeszcze raz ją pocałował, ubrał się, zabrał torbę i poszedł. Bardzo się stresował, napisał jej SMSa

" Kevin ciągle nas szuka, ale nie płacze. A ja coraz bardziej się denerwuje i nie mogę się doczekać, aż zobaczę cię w sukni i będziesz moją żoną. Kocham cię! "

  Szykowaniom nie było końca, ona już po raz trzeci zmywała makijaż, co chwila wybuchała płaczem, że wszystko się sypie. Chłopcom szybko poszło, mogli nawet wypić po piwku na odwagę. Goście popijali drinki, rozmawiali w ogrodzie, kiedy Hannah zobaczyła przez okno, że jest już Matt z chłopakami, omal nie zaszła na zawał. Nie uciekł, jest i czeka przed domem na samochód. Dziewczyny ruszyły zaraz za nimi, potem goście. Po 15 minutach drogi, byli na miejscu, Sanders czekał już, za nim stał Brian, który nabijał się z przerażonego przyjaciela. Cóż role się odwróciły. Matt nie był twardzielem, cały czas coś gadał do chłopaków, aż zaczęli się na niego wkurzać, to zajął się Kevinem bo trochę marudził, słodko wyglądali, mały miał wierną kopie stroju taty. Nawet mieli tak samo ułożone włosy. Wreszcie wszyscy zajęli swoje miejsca, pojawiła się Hannah, w kremowej sukni. Shadows oddał małego jednej z babć i wrócił na swoje miejsce. W tle leciała muzyka klasyczna, Hannah uśmiechała się przez łzy i zbliżała się coraz bardziej do swojego przyszłego męża. Ten dzień, spełnia się, mężczyzna, który mówi, że kocha nie uciekł. Jest i czeka wreszcie będzie miała własną rodzinę. Stali już naprzeciw siebie, prawie w ogóle nie słyszeli przyjaciela, który udzielał im ślubu. Padło to jedno słowo, wypowiedziane z ich ust, no i ten pocałunek... który przeszywał na wylot, jak ten pierwszy na ulicy w Nowym Jorku. Wtedy nigdy by nie pomyślała, że on będzie z nią i że będą razem tacy szczęśliwi.



  Pierwszych kilka godzin to mnóstwo toastów, pocałunków, tańców. Wreszcie kiedy zachodziło słońce uciekli od gości i całego tego szumu.  Szli na boso przed siebie, piasek był taki ciepły, słońce które świeciło tego dnia, mocno go nagrzało. Gdy oddalili się wystarczająco stał za nią i obejmował.  Wyszeptał do jej
ucha słowa piosenki, które były hymnem ich miłości ... 


And we have gone through good and bad times 
But your unconditional love was always on my mind 
You've been there from the start for me 
And your love's always been true as can be 

I give my heart to you 
I give my heart, cause nothing can compare in this world to you

….i żyli długo i szczęśliwie w Huntington Beach.

29. Nie mamy pełnej rodziny

   Deszcz kapiący na parapet obudził Briana, nie bardzo wiedział gdzie się znajduje. Jednak gdy zobaczył obok siebie Matta już wszystko było jasne. Zwlókł się z łóżka, skorzystał z toalety i poszedł na poszukiwanie żony. Otworzył chyba wszystkie możliwe drzwi i zaglądał w każdy zakamarek domu. Zdziwiony brakiem ukochanej poszedł na taras, siedziała na plaży owinięta kocem z kubkiem herbaty. Zszedł do niej, usiadł blisko, patrzył się w dal, tak jak ona, milczeli. Deszcz przestał padać, było jakoś tak dziwnie, cicho i bez uczuć.

- Coś zbroiłem? - zapytał przerywając milczenie.

- Nie, nie. Jak mogłeś tak pomyśleć? Chyba mam zły dzień.

- Może wrócimy do domu? Odpoczniemy po naszych podróżach. Pobędziemy razem.- uśmiechnął się kojąco i objął ją.

- Jakbyśmy teraz nie bywali ze sobą. - nastała dziwna cisza - Przepraszam, źle to zabrzmiało. Sama nie wiem czego chcę. Przytul... - leżeli przytuleni na piasku - Oni są bardzo szczęśliwi...

- My przecież też jesteśmy. Prawa?

- Tak, jesteśmy, ale nie jesteśmy taką pełną rodziną.

- Zaraz możemy to zmienić...- przewrócił się, leżał na brzuchy patrzył na Lauren.

- Boje się, nie jestem też pewna czy jestem gotowa. Czy aby czasem nie chcę dorównać mieć tak jak ona, bo wydaje mi się, że mi teraz czegoś brakuje. Nie chcę znów tego przezywać... tej ogromnej straty.

- Nie mów mi, że chcesz z nią rywalizować, na to kto ma lepszą rodzinę... Lauren, kotku jesteś zdrowa, piękna, mądra i masz mnie, swojego pocieszyciela, przyjaciela, męża i ostoje – pocałował ją w czółko.

- Właśnie... to tak wygląda. Więc po prostu nie chcę. Przepraszam, że tak mieszam. Która jest w ogóle godzina?

- Szczęśliwi czasu nie liczą, chodź na spacer.

- O nie, nie, nie tak mi tu dobrze. Chyba że weźmiesz mnie na barana.

   Wylądowała na jego barkach, szli plażą, ona zakrywała mu oczy, dużo się śmiali, rozmawiali. Zachowywali się jak para nastolatków, przeżywająca swoją pierwszą miłość.

    Kolejne tygodnie mijały, dziewczyny siedziały właśnie w kawiarni, spotkały się na ploteczki.

- Okres mi się spóźnia... - oznajmiła

- Co to pierdzielisz? - wypiła łyk kawy i poprawiła małemu kocyk – byłaś już u lekarza?

- Boje się. Najpierw test.

- To do apteki już! Jej może będę ciocią.

- Ja się wcale tak nie ciesze! Nie chcę być jeszcze mamą, nie ochłonęłam po ostatnim.

- Nie masz na razie pewności. Skończymy kawę i idziemy po test, zrobimy go chociażby w kiblu centrum handlowego.

- Jak będę w ciąży to ją usunę! - popatrzyła na Kevina - chyba nie mam sumienia.

- Idziemy to tej cholernej apteki – ciągnęła Lauren za rękę

- A kawa? - szła potulnie, kiedy zobaczyła żądze mordu w oczach przyjaciółki.

     Jedna sikała na test, druga stała pod drzwiami i cały czas się pytała czy już.

- Bo jak ci tam zaraz wejdę.

- Czekaj, kazali mi czekać 5 min... ale się stresuje.

- Daj spokój, ja mam pietra jakby to moje miało być.

- Ty się już dobrze zrosłaś? - zaśmiała się.

- Mój facet nie narzeka. Zobaczymy jak twój zareaguje. Kurde oni się z nami mają.

- Chcieli egzotyczne dziewczyny to mają.

- Już?!

- Kurwa mać, chwile, zagaduj mnie bo inaczej zemdleje.

- Jakiego koloru miałaś siku?

- Jedna kreska... boże jak dobrze...

- To teraz powinnaś iść do lekarza. Może coś ci się tam dzieje.

- Jestem za młoda na choroby układu rozrodczego.

- Skąd wiesz, lekarzem jesteś? Chodź kupimy coś na obiad.

     Poszły, łaziły po sklepie, rozmawiały sobie o wszystkim i niczym, kiedy wróciły do domu, gotowały żarcie, było tak jak na początku mieszkania w stanach tylko, że co jakiś czas mały człowiek sobie postękiwał. Wieczorem wrócili chłopcy, znów zaczęli siedzieć w studiu i robić demówki, było dużo śmiechu jak to z nim.

   Kilka dni później, Lauren czekała na wynik badania ginekologa, wiedziała że nie jest w ciąży, ale czemu spóźniał jej się okres. W dodatku ostatnio zemdlała, wymiotowała, bała się, nie wiedziała co się z nią dzieje. Dojechał do niej Brian, siedział obok i trzymał mocno za rękę, powtarzając, że będzie dobrze. Wyczytano jej nazwisko, weszła do gabinetu, usiadła na krześle, czekała na wyrok.

- Proszę się tak nie stresować – powiedział łagodnym głosem, miły pan ginekolog.

- Czy to coś poważnego?

- Proszę pani, to jest torbiel, musimy zrobić biopsje. Wtedy będziemy wiedzieli z czym mamy doczynienia. Od jak dawna ma pani objawy?

- Jezu, nie pamiętam, zatrzymanie miesiączki no to teraz, ale wcześniej były, bóle głowy, wymioty, bóle podbrzusza... to trwało z dwa miesiące, ale nie uważałam tego za nic niepokojącego.

- Rozumiem, tu daje pani skierowanie na biopsje, proszę ją zrobić jak najszybciej, z wynikiem wrócić do mnie, wtedy będziemy działać dalej. Przepisze też pani, leki przeciw bólowe, mogą pomóc podczas silnych napadów bólowych. - Wstał uścisnął jej dłoń na pożegnanie - proszę się nie martwić, damy sobie z tym rade. Dowidzenia.

- Dowidzenia. -wyszła cała roztrzęsiona, przytuliła się do męża, niczego więcej teraz nie potrzebowała.

   Wracali do domu,  Lauren była przybita, nie wiedziała co teraz będzie, a jak okaże, że to rak? Może nigdy nie będzie mogła mieć dzieci... Brian zajął się żoną, zrobił jej ciepłą kąpiel, potem pili ulubioną oranżadę podczas oglądania Whose Line Is It Anyway. To był strzał w dziesiątkę, dziewczyna momentami umierała ze śmiechu, aż miło było patrzeć. Potem zasnęła przytulona do niego, uśmiechnięta i bezpieczna w jego ramionach.